Po ponad tygodniu intensywnej pracy w La Faldzie przygotowujemy się powolutku do podróży na argentyńską pustynię. Z La Faldy do Anfofagasta de la Sierra, która będzie naszym głównym miejscem wypadowym po Punie, jest około 1 000 kilometrów. Najpierw odwiedzamy prowincję La Rioja, potem Catamarca, w której znajduje się wyczekiwana przez nas La Puna.

Wciąż było to dla nas lekką niespodzianką kiedy dokładnie wyruszymy, ponieważ Walter miał parę spraw do załatwienia. Pomimo iż jest on w połowie Niemcem, to jednak jego duch jest w pełni argentyński – całkowicie nieprzewidywalny. Również poczucie czasu w Argentynie jest zupełnie inne niż w Europie. Trzeba uzbroić się w cierpliwość.

Pucujemy, myjemy…

Dzień wcześniej pucujemy i przygotowujemy białego Land Cruiser’a. Ładujemy kuchnię oraz pożyczamy ciepłe ubrania od Waltera. Jesteśmy prawie gotowi! W czwartek mieliśmy ruszyć z samego rana. Ostatecznie wyjechaliśmy po południu. W pewnym momencie kompletnie straciliśmy nadzieję, że ten moment nastąpi i zrezygnowani czekaliśmy na Waltera, który niespiesznie się pakował. W końcu udało się! Po godzinie 15 mknęliśmy już trasą 38 do stanu La Rioja.

Dziś śpimy na dziko. Zatrzymujemy się na bocznej drodze niedaleko miasteczka El Chiflón. Jest już ciemno więc nie wiemy za bardzo co znajduje się dookoła. Za to słyszymy krowy i osiołki. Droga ta podobno prowadzi do szalonego właściciela pola namiotowego, którego postanawiamy jednak nie odwiedzać. Rozbijamy się na poboczu. Samochów Waltera jest w pełni wyposażony. Mamy małą kuchenkę, jedzenie, stolik a na dachu znajduje się rozkładany namiot, w którym dziś śpimy. Zasypiamy przy wtórze muczenia krów i odgłosów osiołków.

Nasze śniadanie w terenie gdzieś pod El Chiflón

Park Ischingualasto

Rano jest zimno. Robi się cieplej dopiero gdy słońce wynurza się leniwie zza góry. Gdy wracamy na główną trasę przed nami biegną jak szalone strusie. Podobno bardzo rzadko pokazują się przybyszom!

Mówiąc krótko, Park Ischingualasto nas po prostu zafascynował. To miejsce jest prawdopodobnie największym raj dla geologów. Nawet my, kompletni laicy w tej dziedzinie, byliśmy po prostu zauroczeni księżycowymi krajobrazami. Ischingualasto jest jedynym miejscem na świecie, w którym znajduje się w niemalże nienaruszonym stanie przekrój przez osady skalne z epoki Triasu. Tu też znaleziono szczątki dinozaurów.

Księżycowe krajobrazy

Ischingualasto w języku quechua oznacza martwą ziemię”. Trudno dziwić się tej nazwie, gdyż jest to niezwykle nieprzyjazny teren dla żywych osobników. Jest tu bardzo sucho, opady są tylko latem, a różnica temperatur (nawet w ciągu doby!) może wynosić 55 stopni Celsjusza oraz ciągle wieje (czasem nawet ponad 200 km/h). Lecz jak się okazało te szalone warunki atmosferyczne świetnie zakonserwowały ten teren.

Kolorowe góry w Parku Ischingualasto

Po Parku organizowane są wycieczki, nie można go zwiedzać na własną rękę. Po 11 rozpoczęliśmy naszą 40-kilometrową podróż po tym księżycowym terenie. Park zwiedza się własnym samochodem podążając kawalkadą. Na trasie jest pięć przystanków przy których po raz pierwszy zobaczyliśmy niesamowite, a czasem przedziwne, formy. Nawet nie przypuszczaliśmy, że tak bardzo spodobają nam się te wszystkie skalne cuda i skamieniałości.

Najdziwniejszym miejscem okazały się kamienne kule Cancha de Bochas. Idealne kuleczki z czarnym rdzeniem leżą nietknięte od wieków w jednym miejscu. Niektóre popękane, inne pięknie okrągłe. Jakby ktoś tam je tam tak specjalnie poukładał. Czy może ktoś je tam przyniósł? Takie było pierwsze pytanie wszystkich odwiedzających. Otóż nic bardziej mylnego, jest to efekt erozji oraz narastania minerałów. Lecz badacze do dziś nie są dokładnie wyjaśnić jak i dlaczego doszło do powstania tych idealnych kuleczek.

Cancha de Bochas. Skąd przybyły i dlaczego tu są leżą do dziś nie wiadomo…

Trochę żałowaliśmy, że nie można samodzielnie odwiedzić parku. Lubimy poruszać się własnym rytmem, czasem po prostu zboczyć z drogi. Ostatni punkt programu El Hongo odwiedziliśmy w ekspresowym tempie, ponieważ okazało się, że zostało nam niewiele czasu na kanion Talampaya.

Kanion Talampaya

„30 euro za osobę za wstęp do Parku?!?!!” Moje zdziwienie i złość sięgnęły zenitu, gdy okazało się że bilet jest trzykrotnie droższy niż dopiero co odwiedzony Park Ischingualasto. Tym bardziej, że jest to nasz dzienny budżet! Szczypaliśmy się z tą ceną niesamowicie, jednak ostatecznie ulegliśmy. Te rejony nie prędko odwiedzimy ponownie, a ten park z pewnością będzie naszą jednorazową „przyjemnością”. Skąd taka cena? A stąd że posiadłość Parku jest pod skrzydłami prywatnej firmy, która organizuje wycieczki po kanionie. Do Parku nie można wejść na własną rękę, jedynie z przymusową wycieczką. Podobno są cztery opcje do wyboru, łącznie z pieszą jak i rowerową eskapadą lecz w tym czasie „niespodziewanie” tych opcji nie można było wybrać.

Skłębiona w kanionie

Wprawdzie kanion sam w sobie jest naprawdę niesamowity, chociaż ta cena odebrała mi niestety całą przyjemność. Chyba robię się sknerą podczas tej wyprawy, lecz czasami zawyżone ceny, w szczególności za parki narodowe, doprowadzają mnie do furii. Tym bardziej, że w Argentynie i Chile nie są to małe kwoty…

Przechodząc do samego Parku Talampaya… kanion jest piękny. Wyrzeźbione w czerwonym piaskowcu przez wiatr kominy sięgają 150 metrów a echo niesie nasze okrzyki w siną dal. Kanion odwiedzamy o zachodzie słońca, więc cienie pięknie wędrują po skałach.

Ogromne kominy niosą echo w siną dal

Na wstępie znajdują się ogromne głazy z petroglifami. Rysunki zostały wykonane przez wędrowne ludy. Zapomniane, spoczywają dziś u stóp czerwonego kanionu. Co dokładnie przedstawiają i dlaczego zostały wykonane właśnie tam? Wciąż nie wiadomo.

Wiele skał i formacji (nie tylko w Parku Talampaya) ma swoją nazwę zaczerpniętą od formy, którą przypomina. W Ischingualasto spotkaliśmy skałę-sfinksa, tu odwiedzamy katedrę, mnichów oraz słonia.

Na koniec „wycieczki” czeka na nas mały poczęstunek w postaci szklaneczki wina, oliwek i orzeszków. Tym razem po cenowym szoku, jesteśmy mimo wszystko miło zaskoczeni.

Katedra

W okolicach Parku Talampaya spotykamy guanaco, dzikie siostry lam, pustynnego liska i ponownie strusie! W takim towarzystwie mkniemy do miasteczka Villa Unión. Tu znów śpimy na dziko, tym razem w niewielkim kanionie. Z trzech stron otaczają nas skały, które w ciemności zlewają się w ciemną masę. Gawędzimy przy winie i świecach na tyle długo, na ile pozwala nam temperatura.

Ruta40

O poranku nasz mały kanion prezentuje się całkiem nieźle! W otoczeniu czerwonych skałek jemy śniadanie. Dziś mamy do przejechania ponad 300 kilometrów fragmentem słynnej Ruta40.

Na noc schowaliśmy się w niewielkim kanionie pod Villa Unión

W drodze do Nanogasta przekraczamy kolorowe góry porośnięte wysokimi kaktusami. W Nanogasta zatrzymujemy się na dłuższą chwilę, gdyż Walter chce odwiedzić jeden hotel na przyszłoroczną wyprawę.

W drodze do Nanogasta

Zahaczamy na chwilę o pobliskie wzgórze, które połączone jest z miasteczkiem Chilecito kolejką linową z początku XX wieku. Widok jest piękny lecz nie był on głównym powodem naszej wizyty tutaj. My po prostu szukamy jedzenia! Niestety nic nie udało nam się znaleźć więc wracamy do Chilecito.

Dalej mkniemy prostą jak z bicza strzelił Ruta40 aż do samego Londres.

Niewielki fragmencik R40

El Schincal

O wschodzie słońca, które o tej porze roku wstaje tu dosyć późno, bo dopiero przed 8 rano, odwiedzamy ruiny El Shincal. Tu po raz pierwszy spotykamy się z kulturą Inków. Wprawdzie określenie „ruiny” to i tak zbyt wiele na to co tu spotykamy, lecz widoki bardzo nam się podobają.

El Shincal

Za czasu panowania Inków El Shincal odgrywało dużą role, gdyż znajdowało się na skrzyżowaniu szlaków łączących chilijskie miasto Tucumán oraz Cusco. Dziś znajduje się tu parę zrekonstruowanych murów biegnących po obrysie dawnych budowli oraz wspaniały widok na okolicę z niewielkich wzgórz. A pomiędzy nimi dumnie przechadzają się lamy, z którymi również spotykamy się tu po raz pierwszy : )

Walter zdradził nam, że teren El Shincal jeszcze dwa lata temu był całkowicie zapomniany, dziki, porośnięty krzakami oraz chwastami. Dziś uporządkowany, wciąż senny i spowity lekką mgłą, wita nas leniwie. Uwielbiamy miejsca, w których nie ma szalonych tłumów z wycieczkami, w których możemy po prostu sobie przysiąść, nacieszyć się widokiem, pobyć odrobinę sami. Może przez ten klimat, a może przez nostalgię, polubiliśmy bardzo to miejsce.

Poranek w El Shincal

Dziś opuszczamy prowincję La Rioja oraz wygodną drogę. Wielkimi krokami oraz coraz mniejszymi i krętymi drogami zbliżamy się do La Puna. Tuż za Belén zjeżdżamy na niepozorną drogę numer 43, która zaprowadzi nas prosto do serca upragnionej La Puna. Po drodze mijamy trzy malutkie senne miasteczka.

Krajobraz zmienia się nie do poznania. Spokojne stepy przemieniają się w góry oraz doliny z żółtawymi kępkami traw. Zatrzymujemy się przy wydmie, z której piasek wylewa się na drogę. Wieje okropnie! Lecz mimo wszystko wspinamy się na jej szczyt, a Walter próbuje latać dronem przy tym szalonym wietrze. Pomimo piasku smagającego nasze twarze, jest po prostu pięknie.

Piękna niewielka wydma z szalonym wiatrem, który tak mocno nas smagał, że uciekliśmy stamtąd całkiem szybko

Nie ma już niskich, zielonych drzewek ani kaktusów. Są za to góry, piach, otwarte przestrzenie z żółtawymi trawkami a dalej znów góry, góry, góry… Również wysokość uległa zmianie, jesteśmy teraz na 3 000 m n.p.m. La Puna wita nas z pasącymi się dzikimi wikuniami, które pięknie zlewają się z kolorami żółtawych trawek.

U wrót La Puny – pojawiają się żółte kepki traw, które będa nam towarzyszyć przez większość czasu

Pierwszym miasteczkiem, które odwiedzamy na terenie La puna jest El Peñón. By się tam dostać przekraczamy po raz pierwszy 4 000 m n.p.m. Przygoda z szalonymi, jak dla nas, wysokościami dopiero się rozpoczyna. Zatrzymujemy się na chwilę w El Peñón u znajomej Waltera na herbatę. Znów trafiamy na zachód słońca. Miasteczko wydaje się być z zupełnie innej bajki. Domy mają malutkie okna i są w kolorze gliny, zlewają się z otoczeniem. Jest tu raptem parę sennych uliczek. Centrum stanowi niewielki placyk z kościółkiem, placem zabaw oraz drzewami. Prawdopodobnie jest to jedyne miejsce w tej okolicy z drzewami. Ludzi praktycznie nie ma na uliczkach, czemu trudno się dziwić, bo jest zimno i wieje okropnie. Wszyscy siedzą w domach przyklejeni do kominków.

El Peñón

Po małej przerwie jedziemy do niewiele większego miasteczka Antofagasta de la Sierra oddalonego jedynie o 60 kilometrów lecz dotarcie tam zajmuje nam półtorej godziny.

Kolejna część naszej podróży po samej La Punie oraz jak doszło do tej wyprawy znajduje się tutaj:

Jak znaleźliśmy się w La Punie
Część II – La Puna

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj